czwartek, 17 grudnia 2009

Trzy epitafia na orkiestrę smyczkową

Kraków to miasto mocno przereklamowane ale z kilku powodów warto je czasem odwiedzić. Jednym z nich jest istnienie świetnej orkiestry Sinfonietta Cracovia. Ten stosunkowo młody (powstał na początku lat 90.), kameralny i diabelnie muzykalny zespół daje koncerty raz w miesiącu i jest znakomitą alternatywą dla przeciętnej miejskiej orkiestry filharmonicznej. Sinfoniettę namaścił, zachwycony jej poziomem, sam Penderecki, a dyrygowały nią takie gwiazdy batuty, jak Maazel, Gergiev, Minkowski czy Antoni Wit.



O ile wobec trzech pierwszych żywię uczucia mieszane, ostatniego lubiłem zawsze: za niesłychaną precyzję i klarowność uzyskane w nagraniu V Symfonii Mahlera; za daleką od ekspresjonistycznej pstrokacizny subtelność barw orkiestrowych w Koncertach skrzypcowych Prokofiewa i mądrze kreowaną, pozbawioną przesadnej afektacji ale nie pozbawioną impetu, ekspresję brzmienia w dziełach Pendereckiego. Nie słyszałem nieudanego wykonania Wita; każde nagranie - czy będzie to dzieło z epoki późnego romantyzmu czy  XX-wieczny utwór awangardowy - było strzałem w dziesiątkę i potwierdzeniem światowej (tak jest!) klasy naszego rodzimego dyrygenta. Orkiestrę pod batutą Wita cechuje zawsze brzmienie przejrzyste, takie gdzie każdy instrument i każda fraza mieni się własnym wyselekcjonowanym blaskiem; nie jest  to monolityczna bryła a'la Karajan ani napuszona wata w stylu Sawallischa. Zdarzyć się przecież może, że przy podobnej trosce o autonomię i selektywność, jednym słowem - o szczegół, przepadnie gdzieś dramaturgia całości, tzw. logika wykonania. Gdy słucha się IV Symfonii Szostakowicza pod Barszojem to nie wiadomo, o co w niej właściwie chodzi, mimo że selektywnie poprowadzona radiowa orkiestra WDR odsłania wszelkie tajemnice partytury. Skupienie na detalu odwraca uwagę od całościowej konstrukcji utworu.

Nie u Wita. We wspomnianej V Symfonii Mahlera (wyd. Naxos) wyraźnie słychać szczegóły, które  udało się zgubić nawet Bernsteinowi, a jednocześnie orkiestra jest tu zwartym, mocno trzymanym w ryzach organizmem. Jest to jednak wykonanie nieco chłodne; brakuje mu tej natchnionej śpiewności, pożądanej zwłaszcza w Adagietcie, którą błyszczeli Bruno Walter czy Riccardo Chailly. Owo techniczne, strukturalistyczne podejście do symfonii Mahlera (słyszalne także w VI i VIII) zmuszało mnie do postrzegania Wita jako jednego z dyrygentów, obok Bouleza czy Janowskiego, zaciekle odkurzających muzykę romantyczną z patyny uczuciowej egzaltacji, studzących ją po wcześniejszym wydobyciu z ognia (przez Karajana? Horsta Steina? Rudolfa Kempe?). Więcej natchnionej pasji słyszałem w wykonywanych przez niego nieromantycznych utworach Pendereckiego czy Lutosławskiego. A jednak, przy całym tym technicznym wykalkulowaniu, potrafił Wit po wizjonersku wręcz podkreślić dramaturgiczne znaczenie niektórych fragmentów: w żadnym innym wykonaniu Szóstej Mahlera, które słyszałem, dzwonki pasterskie nie były równie niepokojące, a chór chłopców z Ósmej - tak wydestylowany, niewinny i czysty. Do tego kremowa płynność frazy, elektryzujące kulminacje, wielkie skupienie oraz kultura wykonań, która przy dzisiejszej modzie na eksperymenty, często irracjonalne (Beethoven Rattle'a, Wagner Thielmanna), jest szczególnie cenna.

Techniczne wyrafinowanie kontrapunktowane rozbłyskami natchnienia, selektywność brzmienia i dramaturgiczny rygor, repertuar rozciągający się między rozlewnym romantyzmem a wymyślną awangardą, operowanie szeroką skalą barw bez popadania w jaskrawości, krzykliwe kontrasty i nadekspresję - te paradoksy czynią Antoniego Wita jednym z najbardziej intrygujących dyrygentów naszej epoki. I - last but not least - po polskiej stąpa on ziemi. Z Warszawy, gdzie patronuje Filharmonii Narodowej, często przyjeżdża do swojego rodzinnego Krakowa. Tak jak w miniony wtorek, gdy Sinfonietta Cracovia za jego przewodem wykonała trzy utwory napisane na orkiestrę smyczkową, wszystkie dwudziestowieczne, funeralne, tragicznie piękne: Epitafium pamięci Artura Malawskiego Pendereckiego,  Metamorfozy Straussa i Verklärte Nacht Schönberga.



W tym żałobnym trio, jak w kapsułce, skupia się trzon muzycznych zainteresowań Wita: przejście od nerwowego sonoryzmu Epitafium Pendereckiego do późnoromantycznego wyrazu utworów Straussa i Schönberga. Przyznam, że wybrałem się na koncert głównie dla Metamorfoz, lecz ostatecznie Epitafium i Verklärte Nacht wspaniale dopełniły dzieło Straussa. Zestawienie obok siebie tych trzech utworów odsłoniło ich wzajemne powinowactwo, połączyło je w swoisty tryptyk eksponujący trzy różne obrazy żalu. Żalu niejednoznacznego, bo połączonego z afirmacją, która u Pendereckiego objawia się w bruitystycznej żywiołowości orkiestry, u Straussa - w słodkim liryzmie frazy i płomiennym tutti, u Schönberga - w kojącym rozpogodzeniu w finale utworu. Stąd łatwo wydedukować, jakie było założenie emocjonalne koncertu: żałobnie, ale jednocześnie w pełnym blasku, kolorowo i podniośle.

Sinfonietta Cracovia posiada najlepsze cechy orkiestry kameralnej, mianowicie bardzo dużą elastyczność, zwrotność i klarowność brzmienia. Straussem i Schönbergiem Wit dyrygował bez batuty, kształtując rozległą romantyczną frazę kolistymi ruchami rąk; uzyskana w ten sposób płynność dźwięku, jego plastyczność, niuansowość - wygranie muzyki jakby na jednym oddechu - dowodzi klasy orkiestry, która owej czarodziejskiej koncepcji wykonania trudnych przecież utworów była w stanie sprostać, bez typowego dla wielu polskich zespołów symfonicznych grania tzw. rozlazłego, pozbawionego dyscypliny. I, co najważniejsze, ta ciągłość pozwoliła na stworzenie elektryzującego napięcia, na płynne stopniowanie, zbudowanie relacji między poszczególnymi barwami orkiestrowymi i harmonicznymi. Szczególnie w Metamorfozach udało się Witowi odsłonić "wewnętrzną tęczę" utworu, czyli ukryty za fasadą żałobnego smutku polifoniczny splot tematów wijących się niczym różnokolorowe - i stale zmieniające swoje barwy - węże; jądro radości ukryte w skorupie cierpienia, której nie potrafił prześwietlić sam Karajan. W jego wykonaniu Metamorfozy były niczym innym jak nową wersją Adagia z VII Symfonii Brucknera - czyli kamienną płytą nagrobną. Wit poszedł inną drogą, wytyczoną niegdyś przez Rudolfa Kempego: zajrzał w polifoniczną tkankę dzieła, rozświetlił ją i pokazał, że w środku bynajmniej nie leży trup, lecz kłębi się życie. Tak zinterpretowane Metamorfozy można odczytywać nie jako epitafium na rzecz narodu niemieckiego (dzieło zostało napisane w roku 1945, po zbombardowaniu Drezna przez aliantów) ale zwiastun odrodzenia. Wit  okazał się jednak drapieżniejszy niż Kempe, nie zadowolił się samą zmysłowością barw i ich proporcjami, wewnętrzny ruch tematów nasycił napięciem, ryzykiem konfliktu.

A teraz mój prywatny koncert życzeń. Nie słyszałem jeszcze Wagnera pod Witem ale po wysłuchaniu wtorkowego koncertu chyba zdecyduję się sięgnąć po zarejestrowane niedawno nagranie Holendra tułacza. Z taką umiejętnością płynnego modelowania frazy, z wyczuciem dramatyzmu i dramaturgicznego operowania barwą, polski dyrygent zdaje się być idealnym kandydatem na interpretatora dzieł mistrza z Bayreuth. Cieszyłbym się niezmiernie, gdyby w przyszłości poszedł w tym właśnie kierunku i wystawił np. Tristana w Warszawie; wszak wybitnych wykonawców muzyki Wagnera wielu dziś nie ma. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz