poniedziałek, 5 września 2011

Przebudzenie Jowisza

Okładkę płyty z dwiema ostatnimi symfoniami Mozarta w wykonaniu Marca Minkowskiego zdobi błyskawica, co ma, jak sądzę, za zadanie ostrzec nas, iż będziemy mieli do czynienia z interpretacją o piorunującej sile rażenia. Wiadomo: muzyka Mozarta musi być minoderyjna i gładka, nawet jeśli przemawia przez nią miotający gromami bóg Jowisz.. Gdy taka nie jest, koniecznie trzeba wrzucić na front sygnał alarmowy. O, taki::



Wprawdzie od samego początku wiedziałem, że konfrontacja z tym nagraniem mnie nie ominie, ale podchodziłem doń trochę jak pies do jeża. Po części z powodu wieści, która poszła w świat tuż po premierze, że Minkowski „beethovenizuje” i romantyzuje Mozarta. Nie żebym miał coś naprzeciwko, faktem jest jednak, że masywnych, namiętnych w wyrazie nagrań tych symfonii mamy bez liku, żeby wspomnieć cały niemal wiek XX z Furtwanglerem, Bruno Walterem czy Klempererem na czele, i nie spodziewałem się, że Minkowski doda do tej kwestii coś nowego, nawet jeżeli swój romantyzm wydobywa w sposób zgoła nieromantyczny, bo z instrumentów z epoki. W ogóle nagranie to jest gorącym koncertem paradoksów, tak jak popremierowa dyskusja o nim była gorącym teatrem sprzecznych opinii. Jedni pisali o tempach zbyt wolnych, inni o diabolicznie szybkich; jedni twierdzili, że dyrygent podkreśla w tej muzyce to, co stanowi pomost między epokami Mozarta i Beethovena; inni – że szyje z niej pstrokatą kieckę, w której prezentuje przede wszystkim siebie samego. Opinię w stylu tej ostatniej wyraził między innymi David Hurwitz, czołowy Beckmesser portalu „ClassicsToday”, który za nieortodoksyjność interpretacji ściągał kalesony przez głowę nawet Furtwanglerowi. Sięgnąłem więc po tę płytę poniekąd z przekory względem negatywnych ocen zramolałej krytyki, i powiem tyle: okładka nie kłamie.

Swoją drogą nie wiem, dlaczego wykonanie Minkowskiego tak bardzo nie podoba się Hurwitzowi, który kiedyś narzekał, że „wszystkie utwory Mozarta brzmią tak samo”. Wszak na tej płycie nic nie brzmi „tak samo” i doprawdy eksplozją sprzeczności zaowocowało to spotkanie wiedeńskiego sowizdrzała, który za życia z elegancji bynajmniej nie słynął, ale z którego tradycja uczyniła synonim muzycznej ogłady, z „misiem nabuzowanym na 2000 volt”, jak nazwał Minkowskiego Stefan Rieger. 

"Miś nabuzowany na 2000 volt"
Zwraca tu uwagę bardzo subiektywne traktowanie przez Minkowskiego kwestii agogicznych. Jego Symfonia Jowiszowa jest o całe 10 minut dłuższa od nagrania Karla Böhma, dyrygenta krytykowanego przecież za zbyt wolne tempa w Mozarcie. Pierwsza część trwa aż 12 minut i 15 sekund (u  Böhma 7 min., 38 s.), będąc Allegro vivace już tylko z nazwy – ciągnie się bowiem w tempie niemalże Marsza żałobnego z Eroiki (aż zżera ciekawość, jak Minkowski by poprowadził ten utwór). Finałowe Molto allegro, zagrane ponoć w tempie obłędnym, jest aż ponad 4 minuty dłuższe niż u Böhma. Krótszy jest natomiast menuet. Podobnie rzecz się ma w Symfonii g-moll, nie licząc jej wyjątkowo szybkiej u Minkowskiego części pierwszej.

Jeżeli w jakimś aspekcie tych interpretacji słychać ich pokrewieństwo z romantyzmem, to chyba najbardziej właśnie w agogice. Tempa Minkowskiego nie są bowiem klasycznie wytaktowane. Płyną z ledwo zauważalnymi wahaniami, spowolnieniami i przyspieszeniami, milej widzianymi w Liszcie czy Wagnerze, niż w Mozarcie. Tempo nie wyznacza już konsekwentnej ramy czasowej, w której ma się zmieścić cała zawartość utworu. To treść muzyczna zaczyna rozporządzać czasem i narzuca tempo optymalne dla wyrażenia własnej ekspresji. U Minkowskiego, tak jak dawniej u Furtwanglera i Celibidache’a, może nie tyle nie słyszy się tempa, co po prostu schodzi ono na dalszy plan, a czas staje się wartością drugorzędną. Uwagę pochłania to, co dzieje się w orkiestrze, a dzieje się dużo więcej niż w innych, wyrównanych interpretacjach. Tutaj każda szesnastka artykułowana jest z ogromną elokwencją a poszczególne sekcje instrumentów żyją swoim życiem, mienią się indywidualną barwą i przemawiają we własnym imieniu. Chowani na Karajanie zwolennicy jednolitego orkiestrowego stopu, dzierżonego żelazną ręką dyrygenta-satrapy, mogą zatem wybrzydzać na brak „precyzji” i „zestrojenia”. Ale trzeba pamiętać, że tam, gdzie panuje zestrojenie, trudno o iskrzenie, a gładkość i jednomyślność potrafią zanudzić na śmierć. U Minkowskiego nic podobnego nam nie grozi, choć wypada zaznaczyć, że relacje między tematami i instrumentami niekoniecznie przybierają tu formę romantycznej walki żywiołów, jak w szokującym skontrastowaniu tematów męskiego i żeńskiego w pierwszej części Jowiszowej. Często, zwłaszcza w partiach wolnych, jest to całkiem demokratyczny, barokowy w charakterze dialog; ot, wystarczy się wsłuchać w ptasie plotkarstwo, jakiemu w Andante z Symfonii g-moll ulegają instrumenty drewniane. Jeśli przychodzi tu na myśl Beethoven, to nie ten od dźwiękowych gromów, lecz od koncertu kukułek przed burzą w Pastoralnej

Ogólnie kultura, z jaką Minkowski daje się wypowiedzieć każdej sekcji bez względu na ramy czasowe zdaje się przeczyć opiniom, że są to wykonania agresywne, szalone. Orkiestra daje z siebie wszystko ale nie ma tu żadnego „popędzania batem”, o którym pisał Rieger. Każdy szczegół otrzymuje szansę manifestacji pełni swego potencjału brzmieniowego i chyba właśnie z pragnienia wykrzesania pełnego rezerwuaru z crescend oraz tematów mocnych, wynikają owe brutalne nieraz kontrasty i potężne forte. Gdy angażujemy się w tak elokwentny dramat, czas znika a tempo istotnie staje się kwestią pojmowaną indywidualnie.

Minkowski nie patetyczni się nad muzyką Mozarta ani nie traktuje jak manifestacji własnego ego. Po prostu pozwala jej żyć. W odróżnieniu od cienkobrzmiących, homofonicznych interpretacji, jego płyta nie leje wody na młyn tym, którzy mają Mozarta za autora dzwonków do komórek, lecz przypomina, jak wiele w jego dziełach tkwi treści. Wystarczy je tylko obudzić.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz