wtorek, 28 września 2010

Czy powinniśmy bać się arcydzieł?

W Xanadu straszy! Nie wchodź tam!!!
Obywatel Kane (1941) Wellesa znów w kinach! Wprawdzie tylko studyjnych, z jedną kopią na cały kraj, ale zawsze coś. Z tej okazji Patryk Tomiczek opublikował na łamach Stopklatki recenzję słynnego dzieła, którą podsumował jak następuje: 

Nie należy się obawiać Obywatela Kane'a, mimo, że stosuje się w odniesieniu do niego ten krępujący często termin - arcydzieło. Owszem debiut Wellesa jest nim w istocie, ale to wcale nie przekreśla faktu, że ogląda się go znakomicie
Aha. Czyli film dobry mimo, że dobry. Nie dowierzając, zapytałem kolegi jakim słowem określić taką logikę. Podpowiedział: "nonsens". Ale czytajmy dalej:

Wiele z produkcji, które figurują w historii kina pod hasłem arcydzieło, wprawdzie wymaga poznania, lecz niekoniecznie konfrontacja z nimi jest przyjemna i częstokroć, jak w przypadku choćby Dyliżansu Forda jest to już tylko obowiązek. 

Ledwie Tomiczek uwieńczył swoje mądrości ostatnią kropką, zaraz jego kolega, Piotr Pluciński, kierowany pożyteczną skądinąd intencją wydobycia z zapomnienia kilku znakomitych nazwisk, napisał artykuł, w którym stwierdził co następuje: 

Nie wypada Kurosawy czy Kubricka nie znać, ale podchodzenie do nich na kolanach wyrobieniu własnego filmowego światopoglądu bynajmniej nie sprzyja. Łatwo wpaść wówczas w uwielbienie narzuconych odgórnie standardów, tak często widoczne na wszelkiej maści filmowych forach, gdzie dominuje przekonanie jakoby film z definicji arcydzielny musiał z miejsca przemawiać wielkimi hasłami, ponadczasowością klasycznego formatu, być zrealizowany z rozmachem. 

Po czym sobie tylko znaną metodą dokonał podziału arcydzieł na równe i równiejsze, wywyższając niedocenione, jego zdaniem, filmy Kobayashiego nad "nieco na wyrost spopularyzowane kino Kurosawy"


Być może Tomiczek i Pluciński wzięli sobie do serca rady Michała Oleszczyka,  który nauczał:

Kiedy na nasze ekrany wszedł film Dziewięć (2009) Roba Marshalla, polska krytyka żachnęła się z oburzeniem: oto ktoś gwałci 8 ½ (1963), czyli „arcydzieło Felliniego”! Takie pisanie jest przykładem myślenia ahistorycznego, bo balsamuje oryginał zamiast go dyskutować.

Na dodatek Pluciński, ogłaszając supremację Kobayashiego nad Kurosawą, wykonał tego samego retorycznego fikołka, co Oleszczyk w polemice z Żurawieckim, gdzie m.in. uznał wyższość Całego tego zgiełku (1979) Boba Fosse'a nad wspomnianymi Ośmioma i pół. Nie napisał jednak, w czym owa wyższość miałaby się przejawiać.


Toshiro Mifune z rozmachem przemawiający wielkimi hasłami i ponadczasowością klasycznego formatu. Kadr z Siedmiu samurajów (1954) Kurosawy.
Powiem tak. Gdyby któryś z przytoczonych farmazonów wyprodukował nieobyty użytkownik jakiegoś forum internetowego, to wówczas, świadom powszechności kulturowego analfabetyzmu, zapewne uśmiechnąłbym się pobłażliwie i machnął ręką. Ale kiedy podobne herezje głoszą zawodowi krytycy, których funkcja polegać winna na interpretowaniu i rozumnym oprowadzaniu maluczkich przez powikłane często meandry dzieł sztuki, to to już nie jest śmieszne tylko przerażające. Gdy krytyk zaczyna pisać pod głupszego od siebie, używać sformułowań typu "narzucone odgórnie standardy" i "ponadczasowość klasycznego formatu", przyznawać się do bezradności w kontakcie z filmem tak istotnym jak Dyliżans, zdradzać się z niezrozumienia znaczenia  twórców na miarę Kurosawy i Felliniego, przewartościowywać zamiast reinterpretować - to taki krytyk strzela sobie w stopę.

Błąd Szanownych Panów polega na tym, że, opierając się wyłącznie na własnym widzimisię, próbują wprowadzać waloryzację tam, gdzie nie ma ona najmniejszego sensu, czyli w kanonie dzieł najwyższej rangi. Co wyniknie z tego, że napiszę, powiedzmy: Symfonia alpejska Straussa przerosła Symfonię pastoralną Beethovena? Albo: Stendhala czyta się już tylko z konieczności? Nic, poza tym, że dam wyraz swym prywatnym sympatiom lub uprzedzeniom. I to właśnie będzie myślenie ahistoryczne, czyli nie uwzględniające uwarunkowań czasu, w jakim dzieło powstało (za Beethovena komponowało się inaczej niż za Straussa). Tak się nie robi. A przynajmniej nie przystoi  pisać tak zawodowemu krytykowi. 

Krytyk winien rozumieć, objaśniać, poszerzać perspektywę, jak ryba wodę umieć przenikać tkankę dzieł sztuki. Nie powinien - nie wykazawszy się nawet ich zrozumieniem - urządzać igrzysk między istotnymi dziełami, roić sobie prawa do decydowania o ich wartości, bawić się w przyznawanie im szkolnych ocen typu 4/6, 7/10 i innych gwiazdek.  

Zastanawia mnie ów krępujący strach, który ogarnia co poniektórych na dźwięk słowa "arcydzieło". Tomiczek i Pluciński zdają się traktować je w kategoriach jakiejś "narzuconej odgórnie" konieczności, kary za grzechy, którą trzeba ponieść, lekcji do odrobienia, bez której zaliczenia nie będzie. Ma się wrażenie, jakby  ich gehenna z czasów szkolnych, kiedy to musieli wałkować Pana Tadeusza, Potop, Lalkę i Panią Dulską, przeciągnęła się na filmoznawcze fakultety, gdzie obligatoryjnie rozliczano ich ze znajomości dzieł Forda, Kurosawy, Bergmana, Bressona. Poza akademickimi katedrami przymusowego kontaktu z określonymi utworami, z tego co się orientuję, nigdzie nie ma. Jakiż więc damoklesowy miecz wisi nad Szanownymi Krytykami zmuszając ich do oglądania filmów, na których się tak strasznie męczą?  

Konfrontacja z takim zuchem jak John Wayne z pewnością nie jest przyjemna. Kto się odważy? Może młody, pełen wigoru krytyk? Kadr z Dyliżansu (1939) Johna Forda.
Z drugiej strony daje się tu wyczuć roszczeniowe podejście do dzieł sztuki. Skoro rzecz jest okrzyknięta arcydziełem to znaczy, że powinna spełniać jakieś tam nasze wymagania (w dodatku wysokie, bo przecież to arcydzieło). Gdy ich nie spełnia, wtedy mnożą się kulawe recenzje i opinie na forach w rodzaju: "poniżej oczekiwań", "nuda", "zestarzał się", "kiedyś był przełomowy a dzisiaj to zabytek" itp. 

A guzik, mili Państwo. Konsumenckie nastawienie ma rację bytu tylko w domenie  kultury popularnej. O ile wolno nam wymagać od kolejnej części Piły, że będzie bardziej krwawa niż poprzednia, od Stallone, że jego kolejny film da nam solidną porcję akcji albo od Gołoty, że w najbliższej walce wytrzyma na ringu przynajmniej dwie minuty, o tyle w stosunku do arcydzieł nie można mieć żadnych skonkretyzowanych postulatów. Każde jest inne. Każde jest osobnym, skończonym wszechświatem, który wiele oferuje choć trochę wymaga. To my powinniśmy umieć dorosnąć do Bacha, Rembrandta, Manna i Kurosawy, nie oni do nas.

Pokorne, skupione podejście do arcydzieł nie tylko, wbrew temu co pisze Pluciński, nie przeszkadza w wyrobieniu własnego filmowego światopoglądu, ale jest do tego absolutnie niezbędne. Gdzież lepiej niż na arcydziełach uczyć się świadomego i pogłębionego odbioru, uczulać się na kwestie stylu, języka, i meandrów narracji? Gdzież bardziej niż między arcydziełami daje się dostrzec różnorodność, a zarazem równoprawność artystycznych strategii, intelektualną zasadność stosowania takich a nie innych środków wyrazu? Osiem i pół Felliniego to niewyczerpana skarbnica i lej kosmiczny, dzieło przebogate i do dziś niezgłębione. Gdy po  jego lekturze ktoś zareaguje drwiąco na widok marnej Dziewiątki Marshalla, to nic nieuprawnionego w takiej reakcji nie będzie. Wszak ci, których oczy ujrzały piękno...  

 A wszystkim, którzy się arcydzieł lękają, polecam zapoznanie się z tematem o Stalkerze, założonym przez marscorpio na forum Filmwebu. Nie tylko z wnikliwą, fascynującą interpretacją dzieła Tarkowskiego, lecz także z dyskusją, jaka się następnie wywiązała, a która różnej maści relatywistów, pop-kulturystów i postmodernistów, jak również sterroryzowanych kanonem krytyków, może wiele nauczyć. Miłej lektury.     

32 komentarze:

  1. W jednym się muszę zgodzić. Rzeczywiście pisząc uwzględniam czytelnika. Mam świadomość kto jest odbiorcą moich tekstów. Cytowane wyżej fragmenty są właśnie odpowiedzią na wypowiedź jednego z czytelników portalu, która brzmiała dokładnie tak: ""Obywatel Kane" to jeden z tych filmów, które chcę obejrzeć, ale etykietka "arcydzieła" skutecznie hamuje owe chęci". Tak więc bywa, że to jest termin dla niektórych krępujący. Niekoniecznie arcydzieła tez muszą się dziś sprawdzać. Jeżeli odczytujemy je w kontekście okresu w jakim powstawały to trudno wówczas podważać utarte opinie o ich zasługach dla kina, jednak mamy też drugą możliwość - spojrzenia na arcydzieło z dzisiejszego punktu widzenia i sprawdzenia, czy ono nadal jest utworem aktualnym. Dla mnie "Obywatel Kane" taki właśnie jest, ale np. wspomniany "Dyliżans" zdaje egzamin wyłącznie w pierwszym przypadku. Jeżeli pozostaniemy wyłącznie przy opcji pierwszej to zamkniemy sobie możliwość jakiejkolwiek dyskusji i nieskończenie będziemy powielać utarte slogany. Chylę ukłony

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam,

    pisanie pod głupszego od siebie miewa przykre skutki w postaci obniżenia jakości pisanego tekstu. Wiem, wiem - jesteśmy w Unii i tolerancja obowiązuje ale, do licha, jeśli Pan, Panie Patryku, będzie w swych artykułach korzył się przed każdym gamoniem z oślej ławki, który sam się zresztą przyznaje do ignorancji ("Nie obejrzę bo to arcydzieło":-) ), to nie będzie miał Pan szansy wykorzystać pełni swojej inteligencji. Kogoś krępuje etykietka "arcydzieła" - jego problem. Człowiek świadomy zdaje sobie sprawę, że zarówno w encyklopedycznym jak i potocznym rozumieniu termin ten jest najwyższą formą rekomendacji. Że wyróżnia dzieło na tyle dla kultury istotne, że warto się z nim zapoznać - choćby po to aby mieć rozeznanie co do pewnych punktów zwrotnych w historii tejże kultury. Uprzedzenia forumowych osłów nie powinny zatem obchodzić Pana jako krytyka - choć oczywiście nie mnie przystoi wpływać na Pańskie lektury i zainteresowania.

    "Dyliżans" Pana rozczarował. Ja natomiast znam gagatka, który zęby zjadł na filmie Forda, tak go uwielbia. I kto ma rację, Pan czy on? Każdy ma jakiś tam gust, krytyk jednak powinien umieć dostrzec obiektywną (historyczną, rzemieślniczą) wartość dzieła, potem zaś połączyć to z własną interpretacją. A Pan co robi? Jeden utarty slogan ("arcydzieło") zastępuje innym utartym sloganem ("zestarzał się"). I kto tu zamyka możliwość dyskusji?

    Osobiście uważam retorykę typu "zestarzał się"/"dobrze się trzyma" w odniesieniu do dzieł sztuki za zwyczajnie głupią, co więcej przyjęło się ja stosować chyba tylko wobec filmów. Nikt rozsądny nie powie przecież: "Iliada się zestarzała, kto to słyszał żeby pisać heksametrem". Albo: "XX Koncert fortepianowy Mozarta dobrze się trzyma (chociaż jest arcydziełem :-) )". Bowiem wartość dzieła sztuki określa nie wiek lecz to, co składa się na jego wyjątkowość, zatem również poniekąd odrębność epoki w jakiej powstało. "Dyliżans" to koronne dzieło klasycznego okresu w kinie amerykańskim, estetyki innej niż ta z "Kane'a". Nie wiem jak można przykładać jedną miarę do tak różnych filmów. Obydwa są niepowtarzalne. A że dziś już się tak nie kręci - tym lepiej dla nich.

    Kłaniam się również.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szanowny Panie,
    Tekstów nie piszę pod czytelnika, ale dla czytelnika. Równą wartość mają dla mnie Pana uwagi, jak i internetowego komentatora. I choć poziom dyskusji może być różny to nie pozwalam sobie na lekceważący stosunek wobec nikogo. Mam świadomość, że teksty czytają różni odbiorcy zarówno wykształceni, jak i pozbawieni merytorycznego przygotowania. Pana nie trzeba zachęcać do sięgnięcia po „Obywatela Kane’a”. Pan zrobi to sam. Kogoś innego trzeba przekonać. Czyż nie jest większą wartością, kiedy człowiek niekoniecznie obyty z kulturą zobaczy wartościowy film? Czyż nie taka powinna być właśnie nasza rola? Czy dla Pana cenniejsza jest opinia kolegi po fachu, który klepiąc po plecach pogratuluje doskonałego tekstu, niż przeciętnego kinomana, który pod wpływem Pana opinii zobaczy znaczący film? Ja właśnie życzyłbym sobie, aby „forumowe osły” dzięki lekturze mojego artykułu wybrały się na „Obywatela Kane’a” i tak postrzegam swoją rolę. Medium w którym ukazał się tekst adresowane jest do różnych osób, dlatego warto je wykorzystać właśnie do takich celów, jak promocja wartościowego kina. „Kwartalnik filmowy”, „Kino” posługujące się naukową retoryką mają własne grono odbiorców. Inaczej wyglądałby tekst o „Obywatelu Kanie” pisany do nich. Jednak posługując się w stopklatce naukową terminologią nie tylko nie dostosuję się do medium w którym tekst się ukazuje, lecz również nie będzie on miał najmniejszego sensu, gdyż prawdopodobnie nie spotka się z niczyją reakcją.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kontynuując. Rzeczywiście, muszę Panu oddać rację, że popełniłem błąd wspominając „Dyliżans”, gdyż w tym kontekście potraktowany został bardzo pobieżnie i stąd ta cała dyskusja. Nie zmieniam zdania o tym filmie, który zachowuje swoją historyczną wartość. Pamiętam przed kilku laty dyskusje w gronie naukowców, których zapewne Pan autorytet podważy, że o filmie Forda mówiło się właśnie w takim tonie. Oglądaliśmy „Dyliżans”, analizowaliśmy, a jednocześnie wskazywaliśmy na jego nieaktualność. Dlaczego nie można jednego filmu stawiać nad drugi mimo, że oba są znaczące? Czy nie czyni Pan również tego wykazując wyższość Kurosawy nad Kobayashim? Czy nie naszą rolą jest na nowo odkrywać arcydzieła? W Pana rozumieniu kanon należy zostawić nietkniętym. Do czego to zaprowadzi? Neguje Pan sens wartościowania filmów, jednocześnie wartościując odbiorcę. Pisze Pan, że przykładam jedną miarę do dwóch różnych filmów. Rzeczywiście, tak jak pisałem, wziąłem pod uwagę wyłącznie stosunek odbiorcy, a nie wartość filmu jako takiego. Porównuję akurat te dwa filmy, gdyż oba powstały w tym samym okresie i do obu można mieć, i jak się okazuje ma, skrajnie różny stosunek. Proszę wziąć pod uwagę, że również ten czynnik jest ważny, jeśli zamierzamy określać film arcydziełem, czyli jego ponadcczasowość. Pan uważa, że „Dyliżans” się broni, ja uważam, że nie. Obaj jednak znamy jego znaczenie w historii filmu. W moim tekście nie ma jednak mowy o znaczeniu filmu. Jest tylko, jak to już wielokrotnie podkreślałem, zastosowany punkt widzenia współczesnego widza. Subiektywny, oczywiście, bo krytyk, czy recenzent też powinien mieć własne zdanie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Po pierwsze, Panie Patryku, nie głosiłem nigdy i nigdzie wyższości Kurosawy nad Kobayashim. Tym samym nie mogę przystać na odwrotne stanowisko. Obaj są artystami najwyższego formatu, a jednocześnie różnią się między sobą tak bardzo jak tylko różnić się mogą twórcy podejmujący w tym samym czasie tę samą tematykę. Różnią się wszystkim: formą, optyką, oceną tradycji feudalnej. Ale nie da się ukryć, że w tej swojej odrębności każdy z nich jest artystą genialnym. Kurosawa przoduje jeśli idzie o zróżnicowanie tematyczne i stylistyczne, o kopernikańską odkrywczość (przewyższa pod tym względem nawet Wellesa) ale filmy Kobayashiego, bardziej powściągliwe i formalnie chłodne, również są znakomite. Z tym że inne. Styl Kurosawy nie miałby racji zastosowania w filmie takim jak "Harakiri" i vice versa - wyważona geometria stylu Kobayashiego, oddająca kafkowski nastrój uwięzienia w feudalnej strukturze, nie pasowałaby do uwolnionego, żywiołowego świata "Siedmiu samurajów".

    Analogicznie - do nieskazitelnej klasycznej struktury "Dyliżansu" Forda nie pasowałaby metoda Wellesowska a "Obywatel Kane" nie byłby sobą gdyby Welles opowiedział go szlachetnym ekonomicznym stylem Forda. Sam więc Pan widzi, że to wszystko nie jest takie proste. Dlatego jestem za tym aby, miast czynić porównania wartościujące, spojrzeć na każde dzieło indywidualnie. "Dyliżans" i "Kane" to nie są filmy z tego samego worka, mimo iż są to filmy z tej samej półki.

    Nieaktualności można wytknąć każdemu dziełu z przeszłości, nawet "Kane'owi". Wszak kilkadziesiąt bądź też kilkaset lat temu inne były mody, style, problemy społeczne, tendencje myślowe itd. Zarazem jednak istnieją kryteria bezwzględnie ponadczasowe: piękno, mistrzostwo w ramach określonej estetyki, podejście do odwiecznych, uniwersalnych spraw ludzkich. W pewnych kwestiach, choćby w sposobie przedstawienia przez Forda Indian, jest "Dyliżans" filmem o optyce odmiennej niż dzisiejsza. Ale arcydziełem czyni go nie fakt, że stosuje podział na dobrych białych i złych czerwonoskórych (w prawie każdym ówczesnym westernie tak było) lecz mistrzostwo, jakie osiągnął Ford w ramach stylu klasycznego, a przede wszystkim ów relatywizm postaw ludzkich w sytuacji zagrożenia, partycypujący późniejszą o dobre 30 lat "Noc żywych trupów" Romero. Pod tym względem jest to ciągle film aktualny, łechcący nasze morale nie mniej niż "Antygona" Sofoklesa i, podobnie jak późniejsze "W samo południe", prowokujący do pytań: "jak ja zachowałbym się w podobnej sytuacji? Czy moja zewnętrzna maska wytrzymałaby konfrontację ze strachem?". Oglądałem "Dyliżans" ostatnio jakieś 2 lata temu i uważam, że nadal zachowuje on swój dwuznaczny ton. Jest tak samo aktualny jak "Kane", tylko na innej zasadzie.

    Muszę oddać Panu sprawiedliwość w jednym: zasadniczą część Pańskiego tekstu, tą poświęconą bezpośrednio treści i formie "Obywatela Kane'a", uważam za bardzo sumiennie i przejrzyście napisaną. Również Piotra Plucińskiego uważam za bardzo zdolnego krytyka. Obaj umiecie artykułować swe myśli na tyle ciekawie i zrozumiale, że nie musicie dodatkowo pochylać się nad matołkami, którzy z czytaniem nie nadążają. Co innego pisanie "pod strzechy" a co innego pod zdeklarowanego ignoranta. Zniżając się do poziomu tego drugiego w tekstach adresowanych do setek, a może i tysięcy (ilu tam Stopklatkę odwiedza ;)) czytelników sami na ignorantów wyszliście - przynajmniej oczach moich i paru moich znajomych - choć nimi nie jesteście. Wydaje mi się, że adresując swe teksty do ludzi na Waszym poziomie stajecie się bardziej naturalni i "spójni", a tym samym lepiej piszecie.

    A o "Dyliżansie", Panie Patryku, najlepiej w ogóle było nie wspominać niż wspominać pobieżnie i wartościująco. Przeczyta to jakiś młokos i będzie później unikał kontaktu z wartościowym filmem. Czy pomoże mu to w wyrobieniu własnego poglądu na jego temat, proszę sobie samemu odpowiedzieć.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie zgodzę się z Panem całkowicie, ale myślę, że doszliśmy do porozumienia. Dziękuję za ożywczą i wzbogacającą dyskusję. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Również się cieszę i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  8. Witam serdecznie

    Po pierwsze dziękuję, że podobała się Panu moja wypowiedź. To ważne dla mnie jako odbiorcy. Nigdy tak naprawdę nie byłem stuprocentowo pewien swojej oceny wobec danego "arcydzieła". Zawsze istniała taka sfera wysyłająca ostrzeżenie, że widz ( w tym wypadku ja) sugeruje się opinią innych. Co jakiś czas natrafiam na takiego dyskutanta, który zarzuca mi "inspirowanie się" opinią innych. Nie wiem i nie dowiem się pewnie, jak to naprawdę wygląda, ale to już mój osobisty problem:)

    Wydaje mi się, jednak, że zbyt dosadnie potraktował Pan artykuł Piotra Płucińskiego, którego myślą przewodnią było raczej zachęcenie czytelnika do poszerzenia horyzontów, aniżeli dokonywać jakiejkolwiek klasyfikacji. Tak naprawdę nie ma, a przynajmniej nie przypominam sobie listy filmów z tą nieszczęsną etykietką "Arcydzieła". Trzeba umieć do nich dotrzeć. Ja odebrałem tekst Piotra, jako właśnie taką próbę podsunięcia "innych", mniej znanych nazwisk, ale termin mniej znani jest kierowany do widza mniej wymagającego. Piotr pisał swój tekst pod kątem pejoratywnego znaczenia tego terminu. Fakt, uważam, że w pewnym momencie, można odnieść wrażenie, jakoby autor artykułu zaczął dokonywać pewnego wartościowania, ale tutaj raczej zawinił warsztat.

    Ponieważ żyjemy w hiperliberalnych czasach, kulcie własnego gustu, świadomości internetowej,co wyłoniło iście hamletowski problem "To jest dobre, co Mi się podoba, czy to co się podoba Innym". Teraz tak. Brak zmysłu filmowego łatwo zasłonić osobistym gustem. Łatwo także ignorancję (oj, jak ja nie lubię tego słowa)ubrać w szaty demokracji. Wolność wypowiedzi, wolność słowa. Skoro nie lubię filmów czarno białych, wolę kolorowe, to co mnie obchodzi, że to arcydzieło. Nie podoba mi się i już. Załóżmy umownie, że można podzielić arcydzieła na mniej lub bardziej przystępne dla odbiorcy. Tutaj rzeczywiście może Kurosawa odnieść zwycięstwo nad Kobayashim albo Ozu. Termin Arcydzieło staje się wtedy niebezpieczną etykietką, którą należy uznać za wymysł snobów, którzy katują się takimi seansami.

    W tym sensie, z tą myślą był moim zdaniem pisany tekst Piotra Płucińskiego. Była to próba, rodzaj uświadomienia. Pan mówi o tym samym, tyle, że Pan nie posiada tego hamulca. Arcydzieło to dzieło sztuki wartościowe i ważne, jednak pewna grupa widzów może postawić tezę, że: "Może to i arcydzieło, ale mi się nie podobał". Po prostu redaktorzy Stopklatki adresowali swoje teksty do konkretnego targetu, czy słusznie? Pan uważa, że nie, ja bym jednak nie przeceniał siły tych fragmentów o wyższości "tego reżysera nad tamtym". Całościowo tekst ma tylko i wyłącznie pozytywny wydźwięk, tak przynajmniej ja to odebrałem.

    Pozdrawiam
    Łukasz Turek

    OdpowiedzUsuń
  9. Witam, Panie Łukaszu!

    Przede wszystkim - nie widzę nic złego w "inspirowaniu się" opinią innych; czemuś w końcu te wszystkie opinie powinny służyć. Sam z wieloma ciekawymi zjawiskami kultury (i nie tylko) zetknąłem się za sprawą cudzej rekomendacji i nie widzę w tym powodu do wstydu. Gdyby nie zachęcające opinie znawców prawdopodobnie nie wyłowiłbym z kulturowej zupy ani filmów przedwojennego reżysera japońskiego Sadao Yamanaki, ani powieści Wasilija Grossmana, ani nagrań świetnej skrzypaczki Isabelle Faust. Zapewne nawet nie wiedziałbym o ich istnieniu. Opinie są drogowskazami i niczym więcej. Reszta, to jest interpretacja dzieła, jego przeżycie, należy już do nas (choć i w tym procesie bardzo pomocne bywają interpretacje "znawców").

    Pisze Pan, że nigdy nie jest pewien swojej oceny danego "arcydzieła". Mój sposób na zniwelowanie tego problemu jest taki, że nie zaprzątam sobie zbytnio głowy ocenianiem (zawsze podziwiałem zdolności matematyczne krytyków, którzy potrafią wyliczać te wszystkie punkty i gwiazdki), staram się natomiast zrozumieć dzieło, dojrzeć znaczenie zastosowanych w nim środków wyrazu. Dlaczego Romero w "Świcie umarłych" łamie oś akcji do granic czytelności? Czemu w "Sobowtórze" Kurosawy zamiast scen bitewnych widać, wbrew wszelkim kanonom przedstawiania, jedynie reakcje świadków na nie? Co oznacza klaun przewijający się przez drugi plan w "Błękitnym aniele"? Dlaczego styl Fassbindera w "Berlin Alexanderplatz" tak bardzo przypomina filmy francuskiego realizmu poetyckiego? Wybitne dzieła sztuki mają to do siebie, że zmuszają do trwałego z nimi kontaktu, reinterpretacji, własnych poszukiwań, toteż uważam, że wystawianie jakiejkolwiek oceny, zwłaszcza po jednokrotnym seansie (jak to wielu krytyków ma w zwyczaju - wiadomo, terminy gonią), nie ma sensu. Najpierw wypada dać świadectwo, że się dzieło w ogóle przyswoiło i zrozumiało. Sensowne dyskusje o kinie to takie, jakie miały miejsce np. przy okazji "Zmierzchu bogów" Viscontiego gdy krytycy filmu zarzucali, że reżyser z demonizacją niemieckości przeholował, co nie miało jednak nic wspólnego z podważaniem obiektywnej wartości dzieła.

    OdpowiedzUsuń
  10. Wracając jednak do meritum czyli do tekstu Piotra Plucińskiego. Nie intencji się czepiam i napisałem już, że uważam ją za pożyteczną. Dosadnie - jak Pan określił - "potraktowałem" ton artykułu i niektóre zawarte w nim zwroty, które wydały mi się całkiem... dosadne. Np. owo "zapomnijcie o Akirze Kurosawie" dotknęło mnie prawie osobiście gdyż z kinem Kurosawy zawsze byłem, powiedzmy, szczególnie za pan brat. Z kolei "ponadczasowość klasycznego formatu" to kwiatek, co do którego nie mam pewności czy mój szanowny imiennik zasadził go w swym tekście na poważnie czy też miała to być parodia dyletanckiej stylistyki typowej dla list dyskusyjnych. Tym bardziej, że - powtarzam - w innych tekstach Piotra Plucińskiego nie zauważyłem podobnych oznak braku profesjonalizmu; myślę, że to jeden z lepiej "przygotowanych do zawodu" młodych krytyków i trochę dziwnym mi się wydaje, że warsztat, na ogół bez zarzutu, tutaj go zawiódł.

    OdpowiedzUsuń
  11. Dalej ma Pan rację - żyjemy w czasach większego niż dawniej zrelatywizowania podejścia do kultury. Hierarchie filmów ustalają już nie krytycy ale internauci np. na IMDB, z tym że ich głosy nie zawsze idą w parze z pogłębioną refleksją, częściej są odbiciem powierzchownego ogólnego wrażenia po seansie. I temu właśnie służy instytucja krytyka, żeby widza na takową refleksję uczulić. Niekoniecznie podać gotową interpretację na tacy ale uświadomić, że recepcji filmu nie powinno się zamykać w kategoriach "kolorowy" czy "czarno-biały", "niemy" czy "dźwiękowy" lecz że wszystko - zarówno kolorowe i czarno-białe, dźwiękowe i nieme, stare i nowe, jest na swój sposób wartościowe; że w czerni i bieli można wyrazić rzeczy, których nie da się wyrazić w kolorze i vice versa. Taki film jak "Gorączka" Manna nie mógłby powstać w latach dwudziestych ale za to w latach dziewięćdziesiątych nie mógłby powstać film taki jak "Chciwość" Stroheima. Inne techniki, inne konwencje, inne style ale na jakiej niby zasadzie mielibyśmy wywyższać jedno nad drugie skoro w obu wypadkach dostępne środki wykorzystane zostały w sposób artystycznie optymalny?
    Internet gromadzi różnych ludzi i od biedy jestem w stanie wzruszyć ramionami gdy jakiś nicpoń na forum narzeka, że "Obywatel Kane" jest czarno-biały. Ale w wypadku krytyka podejście typu "nie podoba mi się i już" jest co najmniej nieprofesjonalne. Krytyk ma obowiązek umieć czytać a przystępność dzieła sztuki to głównie kwestia opanowania umiejętności jego czytania.

    Słowa "snobizm" na określenie zachwytu nad wartościowymi dziełami sztuki używają ci, którzy do takiego zachwytu (czyt. do świadomego odbioru) nie są zdolni. Jeśli się męczą oglądając - ich problem, ale niech na tej podstawie nie wyrokują o wartości dzieła bo mogą niepotrzebnie zniechęcić do jego obejrzenia innych, którzy jednak kompetencje odbiorcze (albo po prostu otwarte umysły) posiadają. Nie istnieje przecież przymus oglądania a termin "arcydzieło", jak już pisałem, ma charakter stricte orientacyjny, określający utwór, z którym szczególnie warto się zapoznać. Przecież dobrze Pan o tym wie, sam Pan zastosował analogię do prezentu.

    Z drugiej strony rozumiem istotę Pana - i chyba redaktorów Stopklatki również - "gombrowiczowskiego" lęku: rozpatrywanie dzieł w kategorii kanonu kojarzy się ze szkolną dyscypliną i często spłyca odbiór, sprowadzając opinie do powierzchownych zachwytów. Czyli np. do mechanicznego powtarzania, że "Goethe wielkim poetą był" ale już bez wysiłku gwoli zrozumienia, o co Goethemu chodziło. Bo wrzucanie arcydzieł do kanonu powoduje, że często się je potem odczytuje wg kanonu: "Mickiewicz - ach, ta dzięcielina", "Chopin - ach ten romantyzm, wierzby i bociany", "Eisenstein - ach ta propaganda", "Welles - ach te głębie ostrości", "Bunuel - ach ten surrealizm", "Chaplin - ach ten slapstick", "Kurosawa - ach ci samuraje" itd. Jest to również niebezpieczne ponieważ widzi się stereotypy, wierzchołek góry lodowej, będąc jednocześnie przekonanym, że widzi się górę.
    Tymczasem chodzi o odkrycie tego szczytu :)

    Pozdrawiam również,
    Piotr Sawicki

    OdpowiedzUsuń
  12. Pozostaje mi tylko zgodzić się z Panem. Pozdrawiam i dziękuję za odpowiedź.
    Łukasz Turek

    OdpowiedzUsuń
  13. Jeżeli to Pana ciekawi, czytałem znakomitą analizę Sobowtóra Kurosawy, pióra Grzegorza Królikiewicza. Jest to chyba recenzja totalna, zdaję sobie sprawę, że nie sposób dokonywać analizy każdego filmu w taki sposób, ale chciałbym, aby to był pewien wyznacznik. Sam próbowałem dokonywać recenzji tej recenzji, która zawiera wszystko to na co "powinno" się zwracać uwagę podczas oglądania, niestety poległem.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  14. O to, to! Sam często wskazuję na analizy właśnie Królikiewicza (i najczęściej właśnie "Sobowtóra" ;)) jako przykłady, jak wiele można wydobyć z uważnej i pokornej lektury filmu. Rzecz w tym, że o ile jedni znajdują w takim odbiorze epistemologiczną przyjemność, o tyle drugim zwyczajnie się nie chce i dokonują później niesprawiedliwych ocen. Ta druga postawa znacznie bardziej kojarzy mi się z kulturowym faszyzmem aniżeli rzekoma "dyktatura arcydzieł", gdyż polega na bezrozumnej negacji, a zatem dyskryminacji, ważnych tekstów kultury.

    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  15. Witam.

    Ciekaw jestem, co Pański kolega logik ma do powiedzenia na temat napisanego przez Pana zdania:

    "próbują wprowadzać waloryzację tam, gdzie nie ma ona najmniejszego sensu, czyli w kanonie dzieł najwyższej rangi"

    ...?

    Otóż jeśli coś uznajemy za "najwyższej rangi", to tylko dzięki temu, że przeprowadziliśmy "waloryzację".

    Pańska wizja krytyka jako oprowadzającego "maluczkich" jest dość przygnębiająca: chyba raczej wolę być jednym z "maluczkich", czyli po prostu widzem.

    Może to Pana zaskoczy, ale nawet filmy takie jak 8 1/2 bywają przedmiotem dyskusji; mają swych zwolenników i wrogów. W 1964 roku Pauline Kael opublikowała wybitny esej, w którym zrównywała ten film z ziemią.

    Pańska wizja kina, jako spiżarni ze słoikami opatrzonymi nalepkami "arcydzieło, nie dotykać", jest raczej przykra. Na dodatek broni jej Pan z niesympatyczną zaciekłością i nie waha się Pan używać argumentów poniżających godność adwersarzy.

    Z wyrazami szacunku--
    --MO

    OdpowiedzUsuń
  16. Panie Michale,

    w cytowanym zdaniu nie ma słowa o tym, że waloryzacja jako taka nie ma sensu. Waloryzacja wśród dzieł najwyższej rangi nie ma sensu, co nie znaczy, że wcześniej nie mogliśmy dokonać powszechnej waloryzacji aby wyselekcjonować ów kanon dzieł najszczególniejszych. I jest to zdanie prawdziwe, co wykazałem w tekście. Proszę mi udowodnić, że "Cały ten zgiełk" jest lepszy od "Ośmiu i pół". Ja Panu spróbuję udowodnić coś odwrotnego. Dam głowę, że rozejdziemy się z niczym.
    O wiele łatwiej wykazać wyższość "Poszukiwaczy zaginionej Arki" nad ostatnim "Indiana Jonesem". W domenie kultury popularnej kryteria oceny są już bardziej obiektywne: bierze się pod uwagę rzemiosło, poziom adrenaliny, urodę aktorki i szafa gra.

    Wizja kina jako spiżarni ze słoikami opatrzonymi nalepkami już się dokonała - wyłania się ona z ilustrowanej prasy i portali, gdzie panuje zwyczaj wystawiania filmom etykietek z ocenami. Sądzę, że właśnie podobny sposób "recenzowania" utworów ekranowych uniemożliwia ich "dotknięcie" ponieważ odbiór sprowadza do opinii.

    Proszę nie odwracać kota ogonem: "arcydzieło, nie dotykać" - to właśnie retoryka moich adwersarzy, nie moja. Przypomnę: "zapomnijcie o Akirze Kurosawie"; po "Dyliżans" można sięgnąć tylko z obowiązku itp. Ja natomiast jak najbardziej jestem za "dotykaniem" - reinterpretowaniem, dyskutowaniem - tylko jak się do tego mają lekkomyślne sądy szanownych adwersarzy?

    Już sam fakt, że Pauline Kael opublikowała "wybitny" (to Pana słowo) esej o "Ośmiu i pół" stanowi dla mnie dowód, że jest to film wyjątkowy. O naprawdę złych filmach nikt nie pisze wybitnych esejów, nikt z nimi nie polemizuje, bo i z czym? Mogę przytoczyć więcej przykładów tekstów, w których autorzy przeprowadzali krytykę filmów uznawanych za wybitne; choćby artykuły naszego Kałużyńskiego o "Siódmej pieczęci" i "Słodkim życiu" lub Andrzeja Darwicza o "Zwierciadle" Tarkowskiego. Ale były to poparte sensowną argumentacją polemiki, w jakiś sposób spojrzenie na te dzieła wzbogacające, a nie przykłady apriorycznej negacji, jakie dali redaktorzy Stopklatki zakładając widocznie, że mają do niej uprawnienie bo są Panami Krytykami.

    Przykład: nie komentowałem dotąd żadnego z Pana tekstów ale gdybym zechciał do jakiegoś odnieść się krytycznie to sądzę, iż oczekiwałby Pan z mojej strony raczej polemiki, choćby zjadliwej, niż nawoływania w stylu "zapomnijcie o Michale Oleszczyku".

    Poza tym - nie jest Pan tylko widzem. Czytam Pana artykuły i zauważam, że wiele z nich to właśnie interpretacje, objaśnienia, "oprowadzanie maluczkich" i wskazywanie im godniejszych uwagi elementów dzieła. Pamiętam jak zwrócił Pan uwagę na oczy Tobeya Maguire'a w "Spider-Manie", że w nich się kryje dusza filmu. Byłem wzruszony.


    Z wyrazami szacunku - PS

    OdpowiedzUsuń
  17. "Pańska wizja krytyka jako oprowadzającego "maluczkich" jest dość przygnębiająca: chyba raczej wolę być jednym z "maluczkich", czyli po prostu widzem."

    Krytyk powinien być swego rodzaju szamanem. Kimś kto więcej widzi i ma lepszy niż zwykli śmiertelnicy kontakt z "Bogami". To wręcz oczywiste. W przeciwnym razie ten zawód całkowicie traci sens.

    Jeśli mechanik miał by mieć wiedzę o naprawie samochodów taką samą jak szary Kowalski to po co był by nam potrzebny?

    O ile się nie mylę we Francji, żeby wykonywać zawód krytyka trzeba mieć certyfikat - zdać egzaminy itd. Jak czytam recenzje niektórych polskich Krytyków( nie będę pokazywał palcem) to jest mi ich najzwyczajniej szkoda. Odnoszę wrażenie że zmarnowali życie, minęli się z powołaniem i zajmują się rzeczami których wcale nie kochają a na dodatek niewiele o nich wiedzą .

    OdpowiedzUsuń
  18. Takich domorosłych "krytyków" pociąga zapewne względna łatwość wykonywania tego zawodu. Gdy jednak ktoś już się na taką fuchę decyduje to niech też, do licha, czymś się wykaże. Bycie "po prostu widzem" to dla krytyka wygodna asekuracja, bowiem widz nie musi wykazywać żadnych umiejętności interpretacyjnych, nie musi posiadać wiedzy, nie musi nawet umieć pisać, a krytyk owszem.

    Stig helmer, dzięki za recenzję "Życia i czasów Sknerusa McKwacza", którą opublikowałeś na swoim blogu. Pomyśleć, że komiks tyle czasu stał na półce brata, wraz z innymi "gigantami", i nie wiedziałem nawet, że to taka dobra rzecz.

    OdpowiedzUsuń
  19. Tak , życie i czasy to właśnie arcydzieło. Jednak z tego co widzę na blogach i forach kompletnie przez polskiego czytelnika nie docenione.

    Swoją drogą, nie wiem co o Sknerusie "polska krytyka komiksowa" napisała , bo po prasę nie sięgam wcale, ale strzelam że nic nie napisała;) bo i w internecie obchodzą ten temat jak psią kupę. To plus niepochlebne opinie czytelników(niektórzy z nich "bawią się" w internetowych krytyków) nie pomagają temu komiksowi.

    OdpowiedzUsuń
  20. Mówię oczywiście o dorosłych czytelnikach - bo widzę że młodzież(na ową chwile to pewnie ludzie dobijający 20stki) która załapała się na pierwsze wydania pisze o Sknerusie bardzo entuzjastycznie.

    OdpowiedzUsuń
  21. Krytyka chyba nie napisała nic, bo jak czytuję to i owo dość regularnie, tak musiałem dopiero wejść na Twój blog aby się o jego istnieniu dowiedzieć. Mój brat należy właśnie do tego pokolenia, dla którego "Donaldy" i "Giganty" były w dzieciństwie poranną kawą, tak jak dla nas były nią TM-Semiki, i dlatego nie żywi do komiksów z Kaczogrodu takich uprzedzeń jak niektórzy starsi "fanboje". Dla mnie te komiksy zawsze były źródłem niezłej zabawy, nie gorszej wcale niż np. "Asterix", ale "Sknerus" jakoś mi umknął. Winien temu jest może wydawca, który "Sknerusa" wydał w tej samej linii co inne "Giganty", niczym go nie wyróżniając ani szczególnie nie promując, tak iż przeszedł właściwie bez echa. Nie inaczej było przecież w Semiku, gdzie "Zabójczy żart" i "Ostatnie łowy Kravena" szły w jednej linii z masówką i kto mrugnął, ten mógł przegapić. Kolejny przykład, że wyróżnienie czegoś etykietką "arcydzieło" jest nader pożyteczne.

    OdpowiedzUsuń
  22. Witam,

    wydaje mi się, że zbyt łatwo przykłada Pan do kina miary wzięte z innych sztuk. O filmach trudno mówić jak o ponadczasowych arcydziełach w typie ILIADY czy DON KISZOTA, bo to bardzo młodziutka sztuka i nie dysponujemy jeszcze dłuższą perspektywą oceny i trwania.

    Wiem jedno: o kanon też warto się kłócić. Ta sama Pauline Kael napisała najważniejszy esej o OBYWATELU KANIE, w którym nazwała go "jednym z najwspanialszych i najpłytszych zarazem filmów w historii kina". Polecam ten tekst: dla mnie jest wzorem tego, jak pisać o "klasyce" w żywy sposób, a nie na klęczkach:

    http://www.paulrossen.com/paulinekael/raisingkane.html

    --MO

    OdpowiedzUsuń
  23. Witam,

    przeszło sto lat kina to wbrew pozorom nie tak mało. Zwłaszcza, że odkąd wkroczyliśmy w epokę przemysłową, świat pędzi na łeb na szyję jak nigdy wcześniej. Kino bardzo szybko dogoniło inne sztuki; nie później jak w latach sześćdziesiątych było już w stanie wydać dzieła nieustępujące pod względem śmiałości i rezultatu powieściom Joyce'a czy Kafki. "Iliada" i "Don Kiszot" dzisiejszemu czytelnikowi mogą wydać się tak samo staroświeckie w formie jak filmy np. Griffitha (Jackiewicz nawet określił twórczość autora "Nietolerancji" odpowiednikiem okresu homeryckiego w literaturze).
    Poza tym oglądając współczesne filmy jakoś nie dostrzegam tych perspektyw rozwoju, które miałyby z kina uczynić sztukę "jeszcze dojrzalszą" niż jest. Pełen zakres jego możliwości wyrazowych został wypracowany dawno temu, dzisiejszy rozwój polega głównie na ulepszaniu techniki i forsowaniu błyskotek (vide "Avatar").

    Dziękuję za link do tekstu Pauline Kael. Rzeczywiście świetny, zwłaszcza pod względem faktograficznym choć nie tylko. Czy to Kael pierwsza zwróciła uwagę na kluczowy błąd dramaturgiczny "Kane'a", tzn. że śmierci bohatera - a tym samym wypowiedzeniu przez niego słowa "różyczka" - nikt nie świadkuje?
    Niemniej przy całej przenikliwości ten esej jest kroplą w morzu tego, co na temat "Kane'a" powiedziano. Po polsku mamy np. obszerną analizę Królikiewicza, z której wynika, że to jednak film nie taki płytki. Ot, Królikiewicz skupił się na rzeczach, które pominęła Kael. Oboje jednak pisali swoje prace "na klęczkach", to znaczy wkładając w nie maksimum badawczego zaangażowania ("research", jaki zrobiła Keal jest imponujący). Z filmami takimi jak "Kane" inaczej się nie da: obcowanie z nimi uczy pokory.

    OdpowiedzUsuń
  24. "Wiem jedno: o kanon też warto się kłócić. "

    Ale trzeba mieć do tego jakieś przygotowanie - trochę(albo i więcej) wiedzieć o kulturze i sztuce. Przykładowo gdy się pisze o Limits of Control, dobrze wiedzieć, kto to był Jean-Pierre Melville. Ale to nie działa tylko w tę stronę, tzn nie tylko sztuka jest ważna, bo znowu gdy się mówi np o Nocy Myśliwego, dobrze jest wiedzieć kto to był Albert Fish.

    Dyskusja/kłótnia z kimś, kto nie rozumie z czym obcował, nie ma najmniejszego sensu, a tym samym jego opinia o czymś też nie ma wielkiej wartości.

    OdpowiedzUsuń
  25. Dante miał krytyka w osobie samego Woltera, Dostojewski był ulubionym "chłopcem do bicia" Nabokova, nad Wagnerem pastwili się wszyscy, nawet niektórzy jego entuzjaści, o Bachu Gombrowicz pisał, że nudny... Z tym, że te krytyki miały na ogół formę rozpraw i jako rozprawy były mocno ugruntowane w twórczości, którą kwestionowały. Aby napisać swój obrachunkowy wykład o Dostojewskim, Nabokov musiał dzieła autora "Biesów" przyswoić do ostatniej literki. Nim Debussy stworzył swego "anty-Tristana" - "Pelasa i Melizandę" - dokładnie przestudiował i "przetrawił" niuanse Wagnerowskiej chromatyki i sprechgesangu. Nim Kael nazwała "Obywatela Kane'a" filmem płytkim, wsiąkła w temat bez reszty, co w przytoczonym eseju widać. Wniosek z tego taki, że cokolwiek chcemy powiedzieć, dobrego czy złego, o dziele z prawdziwego zdarzenia, musimy je uważnie przestudiować. Inaczej się nie da. Wygłaszając niczym nie poparte, dyskredytujące sądy, można się najwyżej ośmieszyć.

    OdpowiedzUsuń
  26. Z drugiej strony są ciekawe przypadki, jak np. Marek Hłasko, który wyrażał się o kinie nie inaczej niż intuicyjnie i lubił wypowiadać się na tematy filmowe. Jego pogarda dla Nowej Fali, zaś zachwyty nad Bogartem, którego image nawet próbował naśladować...Uważam, że wiek XX z obecnym włącznie to czas pochopnych opinii. Ale to uproszczenie oczywiście.
    A Gombrowicza nudził Bach, ale uwielbiał późniejsze kwartety Beethovena, które długo uchodziły za najsłabsze jego dzieła. Miał facet nosa.

    OdpowiedzUsuń
  27. Późne dzieła Beethovena, w tym Kwartety, były już za życia Gombrowicza w pełni "zrehabilitowane". Za życia kompozytora i przez pewien czas po jego śmierci mało kto je rozumiał ale wraz z wejściem muzyki w fazę romantyzmu, poskramiania klasycznej formy sonatowej i systemu dur-mol, budziły coraz większe zainteresowanie. Ta muzyka głuchego kompozytora, wsłuchującego się we własny głos wewnętrzny, fascynowała m.in. Wagnera. W wieku XX był to jedyny obszar twórczości Beethovena, od którego nie odżegnywali się awangardziści.

    Bach na pełną rehabilitację musiał poczekać gdzieś do połowy wieku XX bo dopiero wtedy nauczono się go grać tak jak trzeba :)

    Stosunek Hłaski do kina był trochę kowbojski. On po prostu lubił amerykańską lapidarność wyrazu, błyskotliwy dialog, szorstkie charaktery. Widać to w jego pisarstwie. Nie wiem czy zdążył obejrzeć "Bullitta" ale myślę, że nie wzgardziłby tym, tak bardzo przecież nowofalowym w formie, kryminałem.

    PS. Co się stało z blogiem Michała Oleszczyka??

    OdpowiedzUsuń
  28. Podbnie było z Chopinem, jego ostatnie utwory charakteryzuje pewna dojrzałość, Jednym z najlepszych jest sonata na wiolonczelę i fortepian, albo Kontredans Ges dur. Gdyby Fr. żył jeszcze 10 lat, może mielibyśmy Frycka impresjonistę.
    A o Bachu to różnie piszą. Niektózy uwazają, że powinno się ograniczyć ornamentykę , która była improwizowana albo zwyczajnie wymuszana poprzez epokę peruki, w której zył. Z drugioej strony Bach nie używał fortepianu, nawet klawesynu, używał prosteto podróżnego klawinetu. Dlatego raczej w jego utworach dominuje czystość formy, aż do bólu, ale żeby wydobyc z tego tę odrobinę romantycznego brzmienia, trzeba było trochę czasu. Słyszałem, że spora grupa ludzi koncertuje grając Bacha według standardów i mody wspołczesnych kompozytorowi. Przesadna ilość ozdobników, wolne tempo i brak zaangażowania w dynamikę. Raz to słyszałem, nawet nie brzmi źle, ale raczej w małej sali, niż na większym koncercie.

    OdpowiedzUsuń
  29. Z Chopinem, z Bachem ("Kunst der Fuge"), z Schubertem (cykle "Winterraise" i "Swangesang"), z Szostakowiczem (ostatnie kwartety), z Goethem (druga część "Fausta", zupełnie niezrozumiała dla współczesnych), z Eisensteinem ("Iwan Groźny"), Viscontim (cztery ostatnie filmy), Kurosawą (wszystko w przedziale od "Dersu Uzały po "Ran"), Wagnerem ("Parsifal"), Hłaską ("Sowa, córka piekarza") i wieloma innymi. Jest to swoisty fenomen "dojrzałego stylu", na którego temat sporo już napisano. Wywodzi się on z intuicyjnego przeczucia śmierci, pod wpływem którego twórca dokonuje radykalnego zwrotu i zaczyna dążyć do zniesienia formy, którą sam wypracował. W tym miejscu wypada mi polecić książkę Joanny Wojnickiej "Świat umierający. O późnej twórczości Luchino Viscontiego" albo esej Brocha pt. "Mit a dojrzały styl" zamieszczony w tym samym zbiorze, który referowałem w tekście "Prorok epoki Antychrysta".

    Co do Bacha - już Albert Schweitzer w swej wiekopomnej monografii, napisanej jeszcze w XIX stuleciu,zwraca uwagę na problemy wykonawcze spowodowane przez klasyczno-romantyczne przyzwyczajenia. Granie utworów orkiestralnych i oratoriów Bacha na romantyczną modłę, przez gigantyczny skład symfoniczny i chóralny (vide Karajan i jego stuosobowy chór władowany do "Pasji Mateuszowej"), mijało się z celem tej muzyki bo po pierwsze wulgaryzowało jej sakralny charakter, a po drugie zaburzało czytelność kontrapunktu (kontury poszczególnych głosów rozmywały się w wielkiej orkiestrze). Ponadto "sonatowy" sposób artykulacji nakazywał podkreślać podczas gry jeden temat wiodący, co wprowadzało sztuczną hierarchię między tematami, właściwszą formie sonaty niż fugi. Z tej tradycji pięknie wyłamał się Glenn Gould, ale to fenomen. Prawdziwy renesans Bacha nastąpił wraz z rewolucją HIP (Historical Informed Performance), która przywróciła tradycję grania tej muzyki na sposób właściwy epoce baroku, nie rozdymając jej ani symfonicznym przepychem ani nie wprowadzając zamętu do reguł kontrapunktu. Niedawno nagrał Marc Minkowski nagrał "Mszę h-moll" na pojedyncze głosy w miejsce chórów - rewelacja.

    OdpowiedzUsuń
  30. Posłucham sobie tej mszy jak do niej dotrę. Słyszałem także "bachopodobne" pasje, których Bach nie ukończył, bądź nie ocalały. Przypominały one jego muzykę, ale nie powiem, żeby rzucały na kolana. Nie pomnę kto się podjął tego kroku, może pamiętasz?

    OdpowiedzUsuń
  31. Jednak co do muzyki romantyków, a zwłaszcza Chopina, to słyszałem wykonanie jego utworów w sposób w jakim posługiwali się romantycy i nie było to szczerze mówiąc zbyt fajne. Przesadne fermaty wprowadzane w połowie frazy, hmm, powiem szczerze, że muzykę Chopina wolę w tej współczesnej formie.

    OdpowiedzUsuń
  32. "Pasję wg św. Marka" próbował zrekonstruować Koopman ale wyszła z tego po prostu sklejka fragmentów z innych utworów Bacha. Autorstwo "Pasji wg św. Łukasza" niektórzy historycy przypisują z kolei Molterowi bo uważają, że to kompozycja zbyt słaba jak na Bacha. Niedokończony jest też XIV Kontrapunkt z "Kunst der Fuge" ale to akurat nie jest wada, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jak niesamowicie wykonał go Gould.

    Muzyka Chopina ma w sobie wystarczający ładunek romantyzmu i nie wymaga dodatkowego egzaltowania przez wykonawcę. Generalnie nie przepadam za Rubinsteinem, chociaż "Nokturny" w jego wykonaniu są bezkonkurencyjne. Pod współczesną formą mam rozumieć np. Pogorelica? Panią Martę? Richtera? Bo współcześnie panuje raczej tendencja pod tytułem "nawrót ku tradycji" (Zimmermann, Blechacz), modę nad "odromantycznianie" mieliśmy w latach 70-80.

    OdpowiedzUsuń