czwartek, 22 lipca 2010

Heroizm starczy


Gran Torino jest ostatnim filmem Eastwooda, i nawet jeśli nie zrezygnował on z zawodu reżysera, nawet jeśli - wbrew swym deklaracjom - pojawi się jeszcze na ekranie w głównej roli, to nie ulega wątpliwości, że Eastwood jako postać, jako ikona, która utrwaliła się w powszechnej świadomości - został ostatecznie uśmiercony. I dlatego film ten, mimo wytykanych mu naiwności, tak bardzo nas porusza: żegnając nas ze starym dobrym ekranowym znajomym, wskrzesza raz jeszcze pewien zamknięty rozdział historii kina. 

Eastwood występuje tutaj w całej swej okazałości, co oznacza, że w postaci Walta Kowalskiego koncentrują się cechy jego dotychczasowych wcieleń aktorskich. Ma on w sobie brutalność kowboja, mizantropię Brudnego Harry'ego i pali papierosy w podobny sposób, jak Bezimienny z "dolarowej trylogii" palił cygara.  Pluje krwią jak bohater Honkytonk Man i, podobnie jak William Munny z Bez przebaczenia, jest ascetycznym wdowcem o mrocznej przeszłości.
 
Dramat polega na tym, że ten skondensowany mit rodem z westernu i filmu sensacyjnego został wrzucony do prawdziwego życia, w realia typowego amerykańskiego przedmieścia. Bohater, jak to w prawdziwym życiu bywa, nie jest już nieśmiertelny. Kulminacyjna scena Gran Torino jest momentem pełnym napięcia nie tylko z tego powodu, że została wyreżyserowana jak zwykle perfekcyjnie, w najlepszym westernowym stylu, a Eastwood raz jeszcze, jak to czynił wiele razy, stanął w niej sam jeden naprzeciw bandy zbirów. Przede wszystkim mit, ta umiłowana przez nas konwencja filmowa, wchodzi tu w kolizję z prawami realizmu. Znajomość tej konwencji każe nam wyczekiwać owej decydującej chwili, w której Clint wyciągnie z kabury rewolwer i kilkoma błyskawicznymi strzałami położy przeciwników jednego po drugim - tak jak to robił  przedtem w wielu filmach. A jednocześnie czujemy, że podobnie kowbojskie rozwiązanie nie przystaje do szarej codzienności, w której tak mocno jest ten film osadzony. Napięcie tej sceny jest wysokie bowiem wysoka jest stawka pojedynku: to nie Clint mierzy się z bandytami ale kino z życiem, pragniemy więc aby to pierwsze zwyciężyło...

Gdzie umieścić Gran Torino? Historia kina zna przynajmniej dwa bardzo podobne filmy: Światła rampy (1952) Chaplina i Targets (1968) Bogdanovicha. Oba zasłynęły jako pola starcia mitu z prawami rzeczywistości. Bohater Chaplina, zapomniany i wykolejony komik, postanawia dać ostatni w swoim życiu występ estradowy. W Targets stary odtwórca ról monstrów w horrorach (w tej roli legendarny Boris Karloff) dobrowolnie odchodzi na emeryturę mając świadomość, że potworna rzeczywistość końca lat sześćdziesiątych skutecznie nokautuje klasyczne filmowe monstra. Filmy te nie są wolne od ekshibicjonizmu, tak jak nie jest od niego wolny Gran Torino. Ale wynika on z nastawienia aktora, że to już ostatni raz, i dlatego należy zdjąć wszystkie swoje maski, odsłonić prawdziwe oblicze. Chaplin, Karloff, a także Eastwood grają w tych filmach samych siebie: starego komika, aktora z horrorów i twardego staruszka z zasadami, którego młodość przypadła na czasy przełomu lat 50. i 60. Wszyscy noszą w sercach ideały z czasów ich młodości i w pożegnalnym show odchodzą przekazując pałeczkę młodemu pokoleniu.    

Charles Chaplin w Światłach rampy

Eastwood demitologizował swój wizerunek niezniszczalnego twardziela stopniowo i powoli. W Bez przebaczenia był skruszonym mordercą, który uganiał się w zagrodzie za świniami. W Co się wydarzyło w Madison Country był już romantycznym kochankiem o czułym sercu, nie mającym nic wspólnego z zimnokrwistym mizantropem z poprzednich filmów. W Na linii ognia i Za wszelką cenę na jego kamiennej dotąd twarzy pojawiały się łzy. Ostatecznie zawsze jednak zwyciężał mit.

W Gran Torino powraca do swojego tradycyjnego emploi i konfrontuje go nie tylko z szarym światem bez wartości ale przede wszystkim z własną starością. I choć może nie należy ten film do najlepszych dokonań reżyserskich Eastwooda - daleko mu na przykład do Bez przebaczenia, Doskonałego świata czy Za wszelką cenę  - jest zapewne szczytowym jego osiągnięciem aktorskim. To właśnie w jego grze, bardziej niż w cokolwiek sentymentalnym wątku wprowadzania w męskość nastoletniego Thao - w kalejdoskopie sprawdzonych gestów, które ograniczenia wieku pozbawiają dawnej ekranowej gracji, w dzielnym maskowaniu oznak niedołęstwa, które z trudem, ale jednak, przebijają się przez wizerunek nieprzejednanego kowboja (czy może wizerunek przebija przez nie?) - zawiera się wielkość filmu. Cała otoczka fabularna, wraz z zarysowanym tłem społecznym - a więc to, co w filmie określa się jako "życie" - okazuje się summa summarum jedynie kliszą służącą wyeksponowaniu psychofizjologicznego konfliktu, który toczy się w grze Eastwooda. Konflikt ten został oddany na ekranie dzięki wybitnej umiejętności patrzenia - w tym wypadku na siebie samego - co sprawia, że jego natura jest za wszech miar filmowa. Zatem kino znów zwyciężyło, nawet jeśli obiektywizm rejestracji, nie pozwalający ukryć symptomów rozkładu, pogrzebał jeden z jego najpiękniejszych mitów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz