wtorek, 28 września 2010

Czy powinniśmy bać się arcydzieł?

W Xanadu straszy! Nie wchodź tam!!!
Obywatel Kane (1941) Wellesa znów w kinach! Wprawdzie tylko studyjnych, z jedną kopią na cały kraj, ale zawsze coś. Z tej okazji Patryk Tomiczek opublikował na łamach Stopklatki recenzję słynnego dzieła, którą podsumował jak następuje: 

Nie należy się obawiać Obywatela Kane'a, mimo, że stosuje się w odniesieniu do niego ten krępujący często termin - arcydzieło. Owszem debiut Wellesa jest nim w istocie, ale to wcale nie przekreśla faktu, że ogląda się go znakomicie
Aha. Czyli film dobry mimo, że dobry. Nie dowierzając, zapytałem kolegi jakim słowem określić taką logikę. Podpowiedział: "nonsens". Ale czytajmy dalej:

Wiele z produkcji, które figurują w historii kina pod hasłem arcydzieło, wprawdzie wymaga poznania, lecz niekoniecznie konfrontacja z nimi jest przyjemna i częstokroć, jak w przypadku choćby Dyliżansu Forda jest to już tylko obowiązek. 

Ledwie Tomiczek uwieńczył swoje mądrości ostatnią kropką, zaraz jego kolega, Piotr Pluciński, kierowany pożyteczną skądinąd intencją wydobycia z zapomnienia kilku znakomitych nazwisk, napisał artykuł, w którym stwierdził co następuje: 

Nie wypada Kurosawy czy Kubricka nie znać, ale podchodzenie do nich na kolanach wyrobieniu własnego filmowego światopoglądu bynajmniej nie sprzyja. Łatwo wpaść wówczas w uwielbienie narzuconych odgórnie standardów, tak często widoczne na wszelkiej maści filmowych forach, gdzie dominuje przekonanie jakoby film z definicji arcydzielny musiał z miejsca przemawiać wielkimi hasłami, ponadczasowością klasycznego formatu, być zrealizowany z rozmachem. 

Po czym sobie tylko znaną metodą dokonał podziału arcydzieł na równe i równiejsze, wywyższając niedocenione, jego zdaniem, filmy Kobayashiego nad "nieco na wyrost spopularyzowane kino Kurosawy"


Być może Tomiczek i Pluciński wzięli sobie do serca rady Michała Oleszczyka,  który nauczał:

Kiedy na nasze ekrany wszedł film Dziewięć (2009) Roba Marshalla, polska krytyka żachnęła się z oburzeniem: oto ktoś gwałci 8 ½ (1963), czyli „arcydzieło Felliniego”! Takie pisanie jest przykładem myślenia ahistorycznego, bo balsamuje oryginał zamiast go dyskutować.

Na dodatek Pluciński, ogłaszając supremację Kobayashiego nad Kurosawą, wykonał tego samego retorycznego fikołka, co Oleszczyk w polemice z Żurawieckim, gdzie m.in. uznał wyższość Całego tego zgiełku (1979) Boba Fosse'a nad wspomnianymi Ośmioma i pół. Nie napisał jednak, w czym owa wyższość miałaby się przejawiać.


Toshiro Mifune z rozmachem przemawiający wielkimi hasłami i ponadczasowością klasycznego formatu. Kadr z Siedmiu samurajów (1954) Kurosawy.
Powiem tak. Gdyby któryś z przytoczonych farmazonów wyprodukował nieobyty użytkownik jakiegoś forum internetowego, to wówczas, świadom powszechności kulturowego analfabetyzmu, zapewne uśmiechnąłbym się pobłażliwie i machnął ręką. Ale kiedy podobne herezje głoszą zawodowi krytycy, których funkcja polegać winna na interpretowaniu i rozumnym oprowadzaniu maluczkich przez powikłane często meandry dzieł sztuki, to to już nie jest śmieszne tylko przerażające. Gdy krytyk zaczyna pisać pod głupszego od siebie, używać sformułowań typu "narzucone odgórnie standardy" i "ponadczasowość klasycznego formatu", przyznawać się do bezradności w kontakcie z filmem tak istotnym jak Dyliżans, zdradzać się z niezrozumienia znaczenia  twórców na miarę Kurosawy i Felliniego, przewartościowywać zamiast reinterpretować - to taki krytyk strzela sobie w stopę.

Błąd Szanownych Panów polega na tym, że, opierając się wyłącznie na własnym widzimisię, próbują wprowadzać waloryzację tam, gdzie nie ma ona najmniejszego sensu, czyli w kanonie dzieł najwyższej rangi. Co wyniknie z tego, że napiszę, powiedzmy: Symfonia alpejska Straussa przerosła Symfonię pastoralną Beethovena? Albo: Stendhala czyta się już tylko z konieczności? Nic, poza tym, że dam wyraz swym prywatnym sympatiom lub uprzedzeniom. I to właśnie będzie myślenie ahistoryczne, czyli nie uwzględniające uwarunkowań czasu, w jakim dzieło powstało (za Beethovena komponowało się inaczej niż za Straussa). Tak się nie robi. A przynajmniej nie przystoi  pisać tak zawodowemu krytykowi. 

Krytyk winien rozumieć, objaśniać, poszerzać perspektywę, jak ryba wodę umieć przenikać tkankę dzieł sztuki. Nie powinien - nie wykazawszy się nawet ich zrozumieniem - urządzać igrzysk między istotnymi dziełami, roić sobie prawa do decydowania o ich wartości, bawić się w przyznawanie im szkolnych ocen typu 4/6, 7/10 i innych gwiazdek.  

Zastanawia mnie ów krępujący strach, który ogarnia co poniektórych na dźwięk słowa "arcydzieło". Tomiczek i Pluciński zdają się traktować je w kategoriach jakiejś "narzuconej odgórnie" konieczności, kary za grzechy, którą trzeba ponieść, lekcji do odrobienia, bez której zaliczenia nie będzie. Ma się wrażenie, jakby  ich gehenna z czasów szkolnych, kiedy to musieli wałkować Pana Tadeusza, Potop, Lalkę i Panią Dulską, przeciągnęła się na filmoznawcze fakultety, gdzie obligatoryjnie rozliczano ich ze znajomości dzieł Forda, Kurosawy, Bergmana, Bressona. Poza akademickimi katedrami przymusowego kontaktu z określonymi utworami, z tego co się orientuję, nigdzie nie ma. Jakiż więc damoklesowy miecz wisi nad Szanownymi Krytykami zmuszając ich do oglądania filmów, na których się tak strasznie męczą?  

Konfrontacja z takim zuchem jak John Wayne z pewnością nie jest przyjemna. Kto się odważy? Może młody, pełen wigoru krytyk? Kadr z Dyliżansu (1939) Johna Forda.
Z drugiej strony daje się tu wyczuć roszczeniowe podejście do dzieł sztuki. Skoro rzecz jest okrzyknięta arcydziełem to znaczy, że powinna spełniać jakieś tam nasze wymagania (w dodatku wysokie, bo przecież to arcydzieło). Gdy ich nie spełnia, wtedy mnożą się kulawe recenzje i opinie na forach w rodzaju: "poniżej oczekiwań", "nuda", "zestarzał się", "kiedyś był przełomowy a dzisiaj to zabytek" itp. 

A guzik, mili Państwo. Konsumenckie nastawienie ma rację bytu tylko w domenie  kultury popularnej. O ile wolno nam wymagać od kolejnej części Piły, że będzie bardziej krwawa niż poprzednia, od Stallone, że jego kolejny film da nam solidną porcję akcji albo od Gołoty, że w najbliższej walce wytrzyma na ringu przynajmniej dwie minuty, o tyle w stosunku do arcydzieł nie można mieć żadnych skonkretyzowanych postulatów. Każde jest inne. Każde jest osobnym, skończonym wszechświatem, który wiele oferuje choć trochę wymaga. To my powinniśmy umieć dorosnąć do Bacha, Rembrandta, Manna i Kurosawy, nie oni do nas.

Pokorne, skupione podejście do arcydzieł nie tylko, wbrew temu co pisze Pluciński, nie przeszkadza w wyrobieniu własnego filmowego światopoglądu, ale jest do tego absolutnie niezbędne. Gdzież lepiej niż na arcydziełach uczyć się świadomego i pogłębionego odbioru, uczulać się na kwestie stylu, języka, i meandrów narracji? Gdzież bardziej niż między arcydziełami daje się dostrzec różnorodność, a zarazem równoprawność artystycznych strategii, intelektualną zasadność stosowania takich a nie innych środków wyrazu? Osiem i pół Felliniego to niewyczerpana skarbnica i lej kosmiczny, dzieło przebogate i do dziś niezgłębione. Gdy po  jego lekturze ktoś zareaguje drwiąco na widok marnej Dziewiątki Marshalla, to nic nieuprawnionego w takiej reakcji nie będzie. Wszak ci, których oczy ujrzały piękno...  

 A wszystkim, którzy się arcydzieł lękają, polecam zapoznanie się z tematem o Stalkerze, założonym przez marscorpio na forum Filmwebu. Nie tylko z wnikliwą, fascynującą interpretacją dzieła Tarkowskiego, lecz także z dyskusją, jaka się następnie wywiązała, a która różnej maści relatywistów, pop-kulturystów i postmodernistów, jak również sterroryzowanych kanonem krytyków, może wiele nauczyć. Miłej lektury.